Dwa lata temu, gdy zaczynałem swoją przygodę z bieganiem, miałem dość odważny cel – w dwa miesiące przygotować się do wrocławskiego maratonu. Przygotowania były mocno intuicyjnie i nijak miały się do profesjonalnych planów treningowych, ale cel został osiągnięty i moimi debiutanckimi zawodami biegowymi był maraton. Można by pomyśleć, że po tym doświadczeniu do debiutu w górach podejdę bardziej „z głową” i zacznę od mniejszych dystansów, tymczasem nic z tego. Na swoją pierwszą imprezę w górach wybrałem skymaraton, a konkretnie Perun SkyMarathon w czeskich Beskidach. Jak nietrudno się domyślić – była walka!
Bieg znikąd
Nie pamiętam dokładnie, w jakich okolicznościach dowiedziałem się o Perunie. Staram się na bieżąco przeglądać biegowe fora internetowe w poszukiwaniu takich ciekawostek i pewnie tak trafiłem na informacje o tym biegu. Wiem za to na pewno, co było jednym z głównych argumentów przemawiających za tą imprezą – masakrująco niska, w porównaniu do biegów rozgrywanych w Polsce, opłata startowa. Nie napiszę, że był to główny powód, bo to nieprawda, ale znam osiedlowe imprezy biegowe, na które trzeba było znacznie mocniej wycisnąć portfel, a to w końcu maraton… górski maraton!
Oczekując startu sporo naczytałem się o organizacji biegów w Czechach i, nie będę ukrywał, często nie były to pochlebne recenzje. Raczej podkreślano luz, z jakim organizatorzy podchodzą do swoich imprez, ewentualnie przytaczano konkretne przykłady biegowych niewypałów. Na całe szczęście wszelkie moje obawy pozostały niespełnione i jedyne, co mogło zaważyć na starcie, to moja forma lub jej brak.
Przygotowania do startu nie przebiegały zgodnie z moimi oczekiwaniami, bo akurat podczas okresu teoretycznie „bezpośredniego przygotowania” właściwie nie byłem na żadnym górskim treningu, chyba że zaliczyć do tego podbiegi na górce w parku niedaleko domu. Nie tak to miało wyglądać, ale pocieszałem się, że parę razy pojechałem pobiegać na Ślężę, no i w lutym biegałem w górskich warunkach na Teneryfie. Czy to wystarczyło, zobaczymy później.
Znaleźć schronisko
Droga z Wrocławia do Cieszyna przebiegła bardzo sprawnie. Na specyficzną, biegową majówkę udało mi się namówić Justynę, która przekonała Martynę, a naszą ekipę uzupełnił Paweł ze Stowarzyszenia Skyrunning Polska, dzięki któremu udało nam się znaleźć miejsca noclegowe przy planowanej mecie biegu – w schronisku na Javorovym Vrchu (http://www.javorovy-vrch.eu/).
Po minięciu granicy i dojechaniu do Trzyńca, pojawiły się jednak pierwsze problemy – żaden drogowskaz nie kierował nas na szczyt Javorovego, a wchodzenie tam z tobołami nie było nikomu po drodze. Na szczęście, po chwili błąkania się w okolicy nieczynnej kolejki, trafiliśmy na grupkę Czechów, którzy przemówili do nas językiem mi nieznanym. Próby dogadania się stanęły na tym, że mieliśmy jechać za ich autem, bo – w przeciwieństwie do nas – znają drogę.
W brawurowym tempie zagnali nas prosto na szczyt góry i tak znaleźliśmy nasze lokum. Pogoda dopisywała, więc spędziliśmy trochę czasu na podziwianiu widoków.
Wróćmy do luzu w organizacji…
„Czeski luz” musiał jednak gdzieś się przejawić i stało się tak przy ustalaniu trasy biegu. W tym momencie nie przypomnę sobie, ile razy była ona modyfikowana, ale zmiana w ostatniej chwili profilu trasy o około 400 metrów podbiegów i 300 metrów zbiegów, była krokiem dość… zuchwałym 😉
Ostatecznie do przebiegnięcia mieliśmy 41 km, w tym niemal 3200 metrów w górę i 2700 m zbiegów (na oficjalnej stronie biegu nadal znajdziemy nieaktualne grafiki dotyczące tych danych). Jak głosiło hasło imprezy, do zdobycia było 5 szczytów: Javorovy, Prislop, Ropice, Ostry i ponownie Javorovy. Na całej trasie zaplanowano 3 punkty odżywiające i dwa dodatkowe, z samą wodą. Nie wiedząc, co mnie czeka, niespecjalnie przejąłem się zmianami w przebiegu rasy. W końcu to większe wyzwanie, a to biegacze lubią najbardziej. Na trasie już nie byłem taki chojrak.
Przewidzieć pogodę w górach? Dobre żarty!
Jak wspominałem, pogoda w pierwszym dniu naszego pobytu nastrajała pozytywnie. Wszystko jednak zmieniło się w dniu startu. Góry skryły się w gęstych chmurach, z nieba lał deszcz i wszystkie szlaki pokryła spora warstwa błota. Trzeba było szybko zrewidować plan „koszulka+spodenki” i dobrać dodatkowe warstwy ciuchów, żeby nie załamać się w ciągu kilku godzin na trasie. Wciągnąłem na siebie bluzę, do plecaka spakowałem wiatrówkę i rękawiczki i właściwie na tym skończyły się moje możliwości kombinowania. Ponarzekałbym na to, gdyby nie fakt, że inni uczestnicy byli w jeszcze gorszej sytuacji.
Plecak wcześniej napełniłem wodą z rozpuszczalnym żelem Agisko, dorzuciłem jeszcze 4 zwykłe żele, dwa batony i byłem gotowy do wyjścia. Z poznaną już na miejscu resztą polskiej ekipy biegowej wpakowaliśmy się do auta i pojechaliśmy na start.
10, 9, 8… START!
Pół godziny nakręcania się nawzajem i sikania po krzakach później, zaczęło się odliczanie do startu i niemal 400 osób wyruszyło na trasę Peruna. Bieg trwał 400-500 metrów, w przypadku elity może trochę więcej, a potem zaczął się pierwszy podbieg, który – tak jak w znacznej mierze pozostałe – trzeba nazwać szczerze „podejściem”. Do tej pory nie spotkałem się z podbiegiem o nachyleniu stoku narciarskiego, a tu pojawił się jego odpowiednik już po niecałym kilometrze. Myślałem, że lekcja pokory przyjdzie jednak trochę później…
Gdy już wdrapaliśmy się po raz pierwszy na Javorovy (a czekało nas to jeszcze na końcu trasy) minęło już pół dnia, a mieliśmy za sobą dopiero dwa kilometry. Na szczęście na górze czekała na mnie Justyna, która z przerażeniem w oczach odebrała ode mnie bluzę, w której już się zagotowałem i starała się podtrzymać mnie na duchu. Ruszyłem dalej…
Mógłbym tak streszczać kilometr po kilometrze całej trasy, bo po głowie wciąż wala mi się wiele wspomnień, ale skupię się na najważniejszych sprawach, żeby nie zanudzać. Oprócz złowieszczo stromych podbiegów, główną przeszkodą podczas biegu była pogoda. Błoto to „pół biedy”, ale dla ślepca w okularach (mówię oczywiście o sobie) ciągłe opady deszczu to już katastrofa. Nie dość, że chmura/mgła ograniczała widoczność do niecałych dwustu metrów, to cały świat oglądałem przez pryzmat kropel i syfu gromadzącego się na szkłach mojej dodatkowej pary oczu.
Przebiegniemy „przez strumień”
Przed biegiem informowano nas, że trasa przebiega przez strumień, więc byłem przygotowany na odrobinę wody w butach i ewentualnie kilka większych susów przez przeszkody, ale na trasie czekała nas jeszcze większa niespodzianka. Z powodu wspomnianych opadów nie biegliśmy „przez strumień” tylko strumieniem, a ja już w pierwszym kroku zapakowałem się prawie po kolano do wody. Chwilę wcześniej parę metrów pokonałem ślizgiem na plechach i – choć to był dopiero około 15 kilometr – już zacząłem się zastanawiać: po co ja to robię?
Na szczęście bieg był na tyle angażujący fizycznie i psychicznie, że nie było wiele czasu na zastanawianie się nad sensem istnienia. Trzeba było pokonywać kolejne metry. O ile zbiegi wyglądały podobnie – mozolna wspinaczka na szczyt, to adrenalina skakała przy zbiegach. Część z nich była na tyle sucha, że można było mocniej przycisnąć, reszta odstraszała ilością błota lub nachyleniem. Bardzo szybko przekonałem się, że różnice w budowie bieżników butów trailowych to nie tylko fantazje producentów. Ja w swoich Salomonach na „suchą szosę” nie miałem większych szans w tańcu na błocie.
To jednak nie jedyna nauczka, którą wyniosłem. Przed biegiem zdarzało mi się kpić z takich gadżetów jak silikonowe elementy na spodenkach/opaskach na uda, które pozwalają oprzeć ręce na wysokości mięśni czworogłowych podczas mocnych podbiegów. Podczas Peruna taki gadżet bardzo by się przydał, bo łapy ślizgające się na spodenkach nie poprawiały mi humoru podczas wspinaczki. Kwestią do przemyślenia na przyszłość będą też kijki. Pewnie kiedyś wypróbuję je na treningach, bo w Czechach miała je większość zawodników i wydawały się szczególnie pomocne właśnie na stromych podejściach.
Końca nie widać…
Ostatnie 3 kilometry to ponownie wspinaczka na Javorovy, choć innym szlakiem. Mniej stromym, ale za to dłuższym. Wolałbym nie przywoływać zaklęć, które wówczas wyrzucałem z siebie, przeklinając cały świat, napiszę jedynie, że było ciężko 😉 Mijała minuta za minutą, widoczność nadal była niewielka, a meta gdzieś w oddali. Ostatecznie z mgły wyłoniła się oczekiwana bramka i ostatnie metry – dla czteroosobowej publiczności – poleciałem z uśmiechem na ustach, częściowo biegnąć nawet tyłem.
Skończyło się na 6 godzinach i 12 minutach, co – jak na debiut i warunki pogodowe– nie jest chyba dramatem. Mnie ten wynik cieszy.
Na mecie nie było jednak czasu na radość. Odebrałem skromny drewniany krążek, który okazał się medalem i udałem się prosto do schroniska. Tam czekał mnie zimny prysznic, pyszny żurek i miliony kalorii z postaci Coca-Coli, która nigdy nie smakowała tak dobrze. Nie mogłem uwierzyć – właściwie nawet teraz przychodzi mi to z trudem – że mam za sobą pierwsze górskie zawody biegowe.
Gdy już wszyscy znajomi dobiegli do mety, długo opowiadaliśmy o trudach spotkanych na trasie i w końcu można się było śmiać z tego, co parę godzin wcześniej było koszmarem. Trudne warunki pogodowe sprawiły, że jeszcze więcej satysfakcji wynoszę z ukończenia tego biegu i nie mogę się doczekać kolejnych.
Krótko i zwięźle
Na koniec parę krótkich słów o organizacji: wielki plus za oznaczenie trasy, moim zdaniem nie sposób było się na niej zgubić, choć chodzą słuchy, że zdarzyły się takie przypadki; wielki plus za „niszową” atmosferę biegu i za niską opłatę startową. Plus należy się także za trasę, bo w odpowiednich warunkach pewnie byłoby co podziwiać, a ciężko winić organizatorów za pogodę. Minusa muszę jednak przyznać za medal, który jest lichych rozmiarów i zawiera literówkę przy angielskim haśle imprezy.
Mega szacun Grześku! Ja bym się chyba po pierwszych km popłakał i wrócił do domu 😉
Trzeba się razem wybrać na taki bieg! 🙂
taki hard core, to nie dla mnie 🙂 Za mientki jestem 😛
Gratuluję osiągnięcia i świetnego opisu 🙂 A co do medalu… Skoro sam przyznajesz, że opłata była niska, to można też było się spodziewać, że będą różnego rodzaju oszczędności 😉 Przynajmniej na lata zapamiętasz, za co ten medal i jak już ich zdobędziesz tysiące, łatwo Ci go będzie wyłonić z reszty! 🙂
Medal jest malutki, ale ma coś w sobie – to mój pierwszy drewniany medal 😉