
Są takie imprezy, przed którymi czujemy szacunek. Ich legendarna historia, warunki i miejsca, w których są rozgrywane bądź poziom trudności sprawiają, że na samą myśl o nich przenosimy się do innego świata – zastanawiamy się „jakby to było?”. Ultra Chojnik wydawał się nie spełniać dwóch pierwszych spośród wymienionych warunków, bo gdzież legenda, gdy zawody rozgrywa się po raz pierwszy? W dodatku w górach, które spośród polskich masywów znam (wydawałoby się) najlepiej. Z perspektywy czasu mogę jedynie powiedzieć: jakie to szczęście, że tylko mi się wydawało…
Profil trasy jak grzebień
Wróćmy na chwilę do trzeciej z wymienionych cech, czyli poziomu trudności. Nie wspomniałem o nim we wstępie, bo od początku było dla mnie oczywiste, że z tym podpunktem Ultra Chojnik poradzi sobie znakomicie. Długo czekałem na ogłoszenie proponowanej trasy – co przetykała niepewność, czy zawody w ogóle zostaną zorganizowane – a gdy już pierwsze informacje pojawiły się na oficjalnej stronie, to oniemiałem. Gdzie był Bóg, gdy to wszystko ustalano? „Niezły grzebień”, którym w komentarzach określono profil trasy nawet nie wyglądał na metaforę. Gdyby z kartki wyciąć wydruk profilu, mógłbym swobodnie czesać nim brodę!
Z jednej strony mnie to uspokoiło – w końcu nie jestem jeszcze tak głupi, żeby rzucać się na taką imprezę. Z drugiej czułem pewien niedosyt – długo czekałem na ogłoszenie Ultra, a niespecjalnie chciałem startować w klasycznym maratonie. Wobec tego szukałem innych imprez, które mogłyby zrekompensować mi Ultra Chojnik.

Los tak chciał…
Próby streszczenia mojej drogi od stwierdzenia o „głupku” do opłacenia startu w tej imprezie byłyby z pewnością zbyt długie, zawiłe i… właściwie sam ich nie ogarniam. Podpytywanie przez znajomych, własna ambicja i nierozpoznane inne czynniki (nie wykluczam wpływu mocy pozaziemskich) sprawiły, że niewiele ponad tydzień przed imprezą jednak wyciągnąłem wirtualne dukaty z konta i przesypałem na rzecz przyszłego cierpienia. Od tego momentu naprawdę zacząłem się stresować.
Nie pamiętam jeszcze by któreś z dotychczasowych zawodów wywoływały we mnie tyle obaw. Przed pierwszą setką nie wiedziałem, co mnie czeka, więc było luźniej. Przed drugą niosła mnie chęć rewanżu za porażkę z pierwszej. Tym razem jednak doskonale wiedziałem, że będzie cholernie ciężko, a ja w dodatku jadę na ten bieg właściwie z marszu – po mocno przebieganym początku roku i dwóch solidnych wiosennych startach. Bez sensownego odpoczynku i naładowania baterii psychicznych i fizycznych.
Dość ględzenia – do rzeczy
Stres przed wyjazdem spowodował u mnie klasyczną reakcję organizmu – biegunkę. Mimo ostrożności i unikania eksperymentów dzień przed wyjazdem i tak nie schodziłem ze smyczy, którą pewną rękę trzymała toaleta, a żołądek na widok stoperanu jedynie zabulgotał ze śmiechu. Niestety sytuacja nie poprawiła się rankiem i w ciągu dnia, więc w drodze do Sobieszowa zatrzymywałem się nie tylko na kawę. Odbiór pakietów na szczęście poszedł sprawnie, a odprawa okazała się mało obfita w informacje, więc można było trochę pożartować z towarzyszami przyszłej niedoli. Wobec strategii cięcia kosztów po ostatnim posiłku ległem w aucie, gdzie czekały na mnie dwa śpiwory i niemal królewskie warunki. Nocleg 100 metrów od linii startu przewidzianego na 2:00 w nocy to istny rarytas!
Spokojnie i do przodu
Rano udało mi się wcisnąć suche płatki musli – zazwyczaj doskonale mi się po nich biega i liczyłem, że przekonam nimi jelita do współpracy. Jednak mimo pobudki ledwie pół godziny przed startem udało mi się w toalecie wylądować dwukrotnie. Jedyną nadzieją, która mi pozostała, to ufać w poprawę sytuacji już na trasie.
Po włączeniu GPSów, w które wyposażył nas organizator, ruszyliśmy spokojnie przed siebie. Już na pierwszych kilometrach miał na nas czekać podbieg Petrovką, który w normalnych warunkach można atakować po całości, ale z perspektywą jeszcze 95 kilometrów do zrobienia, trzeba się pilnować. Niedługo zresztą trwało aż grupa na przedzie musiała zapłacić frycowe za zgubienie trasy. Skrzyżowanie, które prowadziło na grzbiet bądź prosto do Zamku Chojnik nie zaoferowało nam wyraźnego drogowskazu i polecieliśmy w tym drugim kierunku. Wówczas los się do mnie uśmiechnął, bo udałem się w krzaki w jasnym (choć ciemnym) celu, a po jakimś czasie zobaczyłem, że cała grupa się wraca, widząc, że coś było nie tak. Żołądek chciał być miły i oszczędził mi jakiś 500-600 metrów biegu.

Oznaczenie trasy i nieszczęsny zielony szlak
Później z oznaczeniem było już znacznie lepiej – w każdym wątpliwym punkcie czekał na nas wolontariusz, który wyraźnie wskazywał, w którym kierunku kontynuować. Szczególne słowa pochwały należą się jednak dżentelmenowi na pierwszym (a zarazem drugim) punkcie żywieniowym, który nie dość, że był rozmowny, to jeszcze orientował się, na której pozycji jest dany zawodnik i motywował do solidnego grzania. Na to jednak było za wcześnie, choć liczyłem po cichu, że od Odrodzenia do Karpacza (49 km) czeka nas w miarę przyjemny zbieg, na którym w końcu wyluzujemy łydki.
Jakież było moje zdziwienie, gdy zaraz za schroniskiem odbiliśmy na zielony szlak, który wyglądał jak efekt gry w Tetris po pijaku – rosnąca liczba porozrzucanych „klocków” w postaci większych i mniejszych kamieni oraz korzeni i gałęzi wyraźnie korelowała z liczbą ostrych słów pod adresem całego świata. Miało być szybciej, a wyszedł trening skipów i przeskoków. Gdyby nie widoki na kotły, które mieliśmy okazję zobaczyć zbliżając się do Samotni, to wolałbym wyprzeć ten odcinek z pamięci. Pora jednak na kolejne podziękowania – dżentelmen na rozdrożu czerwonego i zielonego szlaku (wracamy za Odrodzenie) poratował mnie zawiniątkiem z papieru toaletowego czym oszczędził mi mandatu za zrywanie liści w Parku Narodowym. Bóg zapłać!
Punkty żywieniowe i Łomniczka
Wydaje mi się, że jednym z powodów moich trwających kłopotów żołądkowych był brak solidnego, polskiego, tłustego posiłku z prawdziwego zdarzenia. Co prawda zadowoliłbym się nawet kanapkami czy zupą, ale na tą drugą jeszcze długo przyszło nam poczekać. Podczas samego biegu punkty żywieniowe określiłem jako „somalijskie”, choć nie jestem pewien czy wschodnia Afryka obfituje w arbuzy i banany. Niemniej, to one stanowiły fundament naszej sobotniej diety, przez co stoperan nie mógł normalnie zadziałać. Czekolada i ciastka z własnych przepaków na niewiele się zdały. Pierwszą naganę należy jednak przyznać za brak ciepłej herbaty, która czekać na nas miała w Karpaczu i której perspektywa grzała serca zawodników mocniej niż koszulki termo. Panie na punkcie były jednak zdziwione naszą prośbą o ów trunek i tym samym obeszliśmy się smakiem. Słyszałem jednak, że później udało się gorący napar zorganizować.
Od dawna miałem zamiar podejść pod Dom Śląski od Łomniczki, ale zimą nie dało się tej próby zrealizować. Ultra Chojnik nie mógł jednak ominąć tego widowiskowego odcinka, czego dość szybko zacząłem żałować. Pomijając fakt, że jest to fragment kompletnie nienadający się nawet do truchtania, to samo podejście po ponad 50 kilometrach dawało mocno w kość. Jak się szybko okazało, zbieg do Boudy pod Śnieżką był niewiele lepszy, choć czeska strona pozytywnie zaskoczyła nas liczbą turystów. Były ich dziesiątki, a część żywo reagowała na widok turlających się ze zbocza ponumerowanych trupów z zabawnymi plecakami.

Od Spindlerowego do Lucnej Boudy
Ten fragment trasy zapamiętał z pewnością każdy zawodnik. Ja wówczas odłączyłem się od grupy, z którą biegłem od kilkunastu kilometrów, bo żołądek przygotował dla mnie jeszcze kilka punktów na złapanie oddechu i sprawdzenie jakości mchu w zaroślach. Pewnie przeliczę się odnośnie potencjalnych odbiorców tego tekstu, ale pozdrawiam niemiecką rodzinę, która wyraźnie rozbawiona zauważyła między drzewami spoconego gołodupca. Mam nadzieję, że nie byli świeżo po jedzeniu.
Do Spindlerowego toczyłem się spokojnym truchtem przeplatanym lekkimi podejściami i aż prosiło się by w okolicach zlokalizować niewielki punkt z samą wodą, bo w dolinach robiło się naprawdę gorąco. Wysuszony na wiór szczęśliwie trafiłem na ekipę, która filmowała nasze zmagania i po krótkim opisie moich przygód z brzuchem poprosiłem ich o wodę. Po paru łapczywych łykach ruszyłem pod górę, mając przed oczami zupę w Lucnej Boudzie.
Podejście było skandaliczne i zbiegło się ze szczytem mojego osłabienia. Od czasu, gdy w aucie zjadłem normalny posiłek minęło już mnóstwo czasu i ledwo miałem siłę ruszać nogami. Tempo miałem niewiele większe niż mijane turystki na emeryturze i właściwie byłem już pewien, że na 70 km kończę swoją zabawę w Ultra Chojnik. Wszelka racjonalność przemawiała za tym by odpuścić: byłem odwodniony, cholernie zmęczony, a biegunka nie ustępowała. Na widok strumienia, który mijałem w połowie drogi po prostu się położyłem i w niemal żebraczej pozycji nabierałem wody do butelki i piłem. Leżałem jak na madejowym łożu, a mijający mnie kumple starali się tchnąć we mnie ducha walki. Bądż co bądź, nawet rezygnując, musiałem się doczołgać na grzbiet.
Przegnany przez wiatr
Licząc na to, że tam zakończę bieg, w końcu dotarłem do Lucnej Boudy. Właściciele przybytku najprawdopodobniej nie chcieli raczyć gości naszym widokiem, więc punkt żywieniowy został rozstawiony od strony całkowicie wystawionej na wyjątkowo porywisty wiatr. Powiedzieć, że mocno wiało, to nic – podmuchy wprost biły po gębie, a całe ciało przenikał chłód. W tej sytuacji ciepła zupa stała się towarem cenniejszym niż złoto i gdyby wolontariusze chcieli za nią pobierać pieniądze, pewnie leżeliby teraz na Majorce. Głęboko przesadziłbym pisząc, że była dobra, ale co najmniej znośna. Najważniejsze jednak, że była dokładnie tym, czego potrzebował mój brzuch.
Z niewyjaśnionych przyczyn, zamiast zostać na miejscu i czekać na helikopter GOPRu, dołączyłem do Jarka, z którym rozstałem się dopiero przed metą. Nie było to nasze pierwsze złączenie sił podczas biegu ultra i nie będzie przesadą stwierdzenie, że tylko dzięki niemu dotarłem do końca tego biegu. Po zupie poczułem się wyraźnie lepiej, ale jeszcze dwa lub trzy razy szukałem ślimaków na drzewach. Ulga przyszła po 80 kilometrze.

W końcu!
Gdy biegunka ustąpiła, dla mnie zawody dopiero się rozpoczęły. Byłem już bardzo zmęczony, ale w końcu przestałem się martwić o to, ile pociągnę do kolejnego przymusowego postoju. Po kolejnym wejściu na grzbiet została nam teoretycznie przyjemniejsza część trasy, czyli długi zbieg do Zamku Chojnik. Zielony szlak, który płaskim trawersem leciał do Petrovki nie był wymarzonym fragmentem do nadrabiania zaległości, ale gdy tylko większe skały i powalone drzewa ustępowały, od razu zabierałem się do biegu. Po dotarciu do wspomnianej drogi czekał nas już tylko prosty i szeroki zbieg, a na deser płaska siódemka do punktu docelowego.
Na 93 km został ustawiony ostatni punkt żywieniowy, który nie miał już z mojego punktu widzenia większego sensu bytu. Wolałbym arbuzy i pomarańcze rzucić gdzieś po czeskiej stronie, a na koniec ewentualnie zostawić wodę czy izotoniki. Poza tym, trasa od jakiegoś czasu prowadziła już lasem, więc nie było na czym zawiesić oka i pozostało nam trzymanie równego tempa by w blasku chwały wdrapać się na Zamek Chojnik.
Co było świetne, a co bym zmienił?
Pominę oczywiście własne problemy i skupię się na samej organizacji. Na pierwszy rzut pójdą zmiany, by końcówka wydała się słodsza.
– Punkty żywieniowe. To niestety nie maraton i jeżeli organizator zapewnia tylko dwa przepaki i to na 50 i 70 km, to wydaje mi się, że warto by rzucić na stoły coś więcej niż owoce, którymi można się ewentualnie nawodnić. Jeżeli bida na punktach i ich mała liczba miała być dodatkowym utrudnieniem, to wycofuję zarzut.
– Niedoinformowani wolontariusze. To nie pierwszy bieg, na którym się ich spotyka. Byłoby miło, gdyby opiekunowie poszczególnych punktów i wolontariusze wskazujący drogę wiedzieli (przynajmniej w niewielkim stopniu) jakie trudności czekają nas w najbliższej okolicy. Po kilkudziesięciu kilometrach człowiek traci zdolność analizy i dobrze byłoby móc polegać na ludziach trzeźwych.
– Cena. To punkt oczywisty. Ja wiem, że biegi to nie mieszanina wolontariatu i akcji charytatywnej, ale prawie trzy stówy za bieg boli bardziej niż widok gmachu Domu Śląskiego.
+ Trasa. Piękne widoki i poziom trudności, który sprawia, że samo ukończenie tych zawodów to duży wyczyn, muszę uznać za znakomite plusy. Cieszę się, że w końcu miałem okazję poznać polskie i czeskie szlaki, na które łasiłem się od jakiegoś czasu.
+ “Niszowość”. Nie w rozumieniu warszawskim (kiedyś określono tak podwarszawski bieg, gdzie startowało 1500 osób), ale w pełnym tego słowa znaczeniu. Liczba około 35 osób na linii startu tworzy imprezę niemal ekskluzywną!
+ Klimat. Bieg organizowany przez biegaczy dla biegaczy, więc pod tym względem musiało być dobrze. Mimo że późno dotarłem na „after party”, to i tak czułem się tam jak w jednej, wielkiej rodzinie.
+ Parking, pole namiotowe i wszelkie udogodnienia przy samej linii startu. Z logistycznego punktu widzenia mocno ułatwiło mi to życie.
Słowem zakończenia
Mógłbym pewnie wydłużyć powyższą listę, ale lepiej skupić się w schludniejszym opisie: polecam Ultra Chojnik każdemu, kto czuje się na siłach spróbować. Bieg jest cholernie trudny i wydaje mi się, że jedynie 6xBabia przewyższa go w Polsce pod tym względem. Mimo kłopotów z żołądkiem będę te zawody wspominał jeszcze długo, a obecność masy znajomych także na maratonie i połówce sprawi, że pewnie nieraz podczas biegowych rozmów zejdziemy na temat Chojnika. Tylko arbuzów na razie mam dość, a na krzaki nie mogę patrzeć…
PS Wciąż czekam na więcej fotek dlatego jest ich w relacji wyjątkowo mało.